Udostępnij ten artykuł
Pojawił się człowiek posłany przez Boga, Jan mu było na imię. Przyszedł on, aby zaświadczyć o światłości i przygotować Panu lud doskonały (ant. na wejście) – te słowa z Prologu Ewangelii św. Jana brzmią na początku mszy św. Dwa krótkie, niby proste zdania, które wiele razy słyszeliśmy, a które – po głębszym zastanowieniu się – mogą budzić wręcz sprzeciw i niezrozumienie. Jak człowiek może zaświadczyć o światłości? Czemu w ogóle Bóg potrzebował człowieka po to, by przygotował świat na Jego przyjście? Tak, jakby Pan obawiał się, że Jego Synowi, jeśli przyjdzie sam, ludzie nie uwierzą – ba, nawet Go nie zauważą – natomiast spodziewał się, że uwierzą dopiero człowiekowi, który wskaże i potwierdzi: „Tak, to jest Ten, na którego czekamy”.
A jednak Bóg tak właśnie zrobił. Posłał człowieka, który miał przygotować drogi Jezusowi, o czym ponownie przypomina modlitwa nad darami: Wszechmogący Boże, składamy dary na Twoim ołtarzu obchodząc z należną czcią narodzenie Jana Chrzciciela, który zapowiedział przyjście Zbawiciela Świata i wskazał, że jest nim Jezus Chrystus. Z jednej strony, to świadczy o tym, jak bardzo Bóg pragnął nas włączyć w historię zbawienia. Podzielił się z nami odpowiedzialnością za odkupienie świata, uczynił z nas swoich partnerów. To też jest dowód, jak bardzo szanuje ludzką wolność: w osobie św. Jana (podobnie, jak w osobie Maryi) ludzkość jakby zgodziła się na odkupienie, przyjęła podaną jej rękę Boga.
Z drugiej strony, Bóg rzeczywiście potrzebował, by ktoś przygotował świat na przyjście Jego Syna i wyraźnie wskazał na Jezusa jako na oczekiwanego Mesjasza. Gdyż Bóg przyszedł na ziemię w wielkiej ciszy, w ukryciu i prostocie. Zupełnie inaczej, niż można to sobie było wyobrażać. Św. Augustyn – jak czytamy w dzisiejszej godzinie czytań – nazywa Jana granicą między Starym i Nowym Testamentem, zaś fakt odzyskania mowy przez Zachariasza przy narodzinach syna – symbolem ujawnienia i wyjaśnienia dawnych proroctw. Jan jest faktycznie tym, który odsłonił znaczenie proroctw Starego Testamentu, który wiedział, że oczekiwany Mesjasz nie będzie kimś, kto ma „jedynie” wyzwolić Izraela i przywrócić ziemskie szczęście, lecz będzie Barankiem Bożym, gładzącym grzechy całego świata. Wiedział, że Bóg jest tak pokorny, że można go przeoczyć, że trzeba trwać w ciszy i uwadze, by Go w ogóle dostrzec i usłyszeć Jego głos. Wiedział, że Bóg chce przede wszystkim przyjść do serc ludzi, dlatego tak konieczne jest osobiste nawrócenie i dobre, pobożne życie. I całe Janowe postępowanie: życie na pustyni, asceza, ciągłe wzywanie do nawrócenia, służyło temu, by pokazać ludziom, że oto zapowiedzi Starego Testamentu już teraz mają się spełnić, lecz spełnią się inaczej, niż się spodziewali; by uświadomić, że ukoronowanie oczekiwań całego Izraela będzie tak pełne prostoty.
Wiele z dzisiejszych modlitw liturgicznych mówi o radości, jakby było to główne słowo łączone z Janem Chrzcicielem. Na przykład, w modlitwie po komunii słyszymy: Posileni na Uczcie niebieskiego Baranka, prosimy Cię Boże, aby Kościół czerpiąc radość z narodzin świętego Jana Chrzciciela uznał sprawcę swojego odrodzenia w Chrystusie, którego przyjście Jan zapowiedział, zaś kolekta głosi: Boże, Ty powołałeś świętego Jana Chrzciciela, aby przygotował Twój lud na przyjście Chrystusa Pana, udziel Twojemu Kościołowi daru radości w Duchu Świętym i skieruj dusze wszystkich wiernych na drogę zbawienia i pokoju. Szczerze mówiąc, radość chyba nie jest przeważnie naszym pierwszym skojarzeniem ze św. Janem – surowym, wymagającym człowiekiem, o trudnym i zakończonym tragicznie życiu. A jednak to właśnie on wskazuje, co jest istotą radości. W Ewangelii czytamy jego słowa, wypowiedziane na wiadomość, że Jezus ze swymi uczniami chrzci ludzi po drugiej stronie Jordanu, zaś wszyscy ludzie udają się do Niego: Ten, kto ma oblubienicę, jest oblubieńcem, a przyjaciel oblubieńca, który stoi i słucha go, doznaje najwyższej radości na głos oblubieńca. Ta zaś moja radość doszła do szczytu (J 3,29).To jest właśnie owa „radość w Duchu Świętym”. To jest radość człowieka, który po prostu cieszy się szczęściem kogoś bardzo bliskiego. To jest radość człowieka, który rozpoznaje Boga, na którego długo czekał, i który widzi Jego działanie. Największą radością, którą w pełni mogą osiągnąć chyba tylko święci, jest ta, którą wywołuje widok drugiego człowieka łączącego się z Bogiem i otwierającego serce na Jego łaskę. Taka radość jest prawdziwym „współ-czuciem”, współ-odczuwaniem z Panem, jest świadectwem głębokiego zakorzenienia w Nim.
Zawsze mnie uderzało, że Jan, który całe życie czekał na Mesjasza, który życie strawił na zapowiadaniu Jego przyjścia, tak naprawdę, kiedy już Jezus przyszedł, spotkał się z nim – jak przekazują Ewangelie – zaledwie kilka razy: przy Nawiedzeniu, przy chrzcie i dzień po nim (J 1,35-38). Rozmawiali ze sobą jedynie przy chrzcie, zaś później raz przez pośredników, gdy Jan przysłał do Jezusa uczniów z pytaniem, czy jest tym, na którego czekają. Zaskakująco mało. Jan był tak zakorzeniony w Bogu, tak głęboki był jego związek z Chrystusem, że nie potrzeba było prawie żadnych zewnętrznych przejawów tej więzi. Nie musiał cały czas z Nim przebywać, ani być otwarcie Jego uczniem – po prostu poświęcił się całkowicie przygotowywaniu kolejnych, i kolejnych ludzi do spotkania z Jezusem. I był bliżej Niego, niż ktokolwiek inny. Co więcej, wielu ludzi przybliżył do Boga i sprawił, że sami, z przekonaniem, na podstawie osobistego doświadczenia, mogli głosić:Dzięki serdecznej litości naszego Boga, nawiedziło nas z wysoka Wschodzące Słońce (ant. na komunię).