Udostępnij ten artykuł
Czasami się zastanawiam, dlaczego dialog między zwolennikami liturgii trydenckiej a liturgii posoborowej jest tak trudny, a wręcz zupełnie niemożliwy. Często się słyszy wezwania do wzajemnej otwartości płynące z obu stron. Jednakże na wezwaniach zazwyczaj się kończy, a kiedy przychodzi do dialogu argumenty merytoryczne kończą się na pierwszej stronie artykułów, gdyż zostają wyparte argumentacją emocjonalną. Każdy prezentuje swoje zdanie (do którego oczywiście ma prawo) i broni go aż do przelania ostatniej kropli krwi, przypisując temu zdaniu wzniosły tytuł "nieoficjalnego dogmatu", a jak wiadomo ten już zasadniczo nie podlega żadnej dyskusji.
Długo byłem przekonany, że taki dialog po prostu nie jest możliwy. Obie strony są tak zapatrzone w siebie, że nie tyle nie chcą dialogować, co po prostu już nie umieją tego robić. Jeśli przez tyle lat szykowano się do liturgicznej wojny, zbrojąc się w armatnie pociski argumentów, to kto teraz będzie chciał w pokojowej atmosferze zasiąść do okrągłego stołu? Niektórym może się wydawać, że chyba trochę przesadzam ze stwierdzeniami typu: "nigdy", "nikt", "wojna" itp. itd.? Oczywiście, ale ta przesada jest potrzebna dla uwypuklenia problemu niekomunikowalności w środowisku liturgicznym, który – z przykrością muszę to stwierdzić – tak głęboko odczuwam, że często jedynym słowem, którym mogę to określić jest "wojna". Wojna prowadzona w bardzo subtelny sposób, przy biurkach, na których pisze się artykuły, a ostatnio przede wszystkim przy biurkach, na których stoi komputer podłączony do sieci. Dziesiątki forów internetowych, portali i blogów staje się bitewnym polem, na którym prezentują się oddziały "Trydentu" i "Watykanu II". Do ostatecznej bitwy nie doszło i pewnie nigdy nie dojdzie, jednakże to, co najgorsze w tej wojnie, polega na tym, że żadna strona nie bardzo chce pokoju. Oczywiście deklaracje są, nawet bardzo częste i bardzo mocne, ale cóż … na deklaracjach się kończy. Kolejny problem polega na tym, że nie bardzo wiadomo, kto dowodzi tymi oddziałami, kto stoi na ich czele. Nikt się do tego nie przyznaje, każdy indywidualnie podkreśla konieczność dialogu i otwartość na niego, ale suma, jako zbiór tych indywidualności, nie wiadomo, dlaczego daje w wyniku "zamknięcie" w dialogu. Przedziwna to logika, nie sposób mi jej pojąć, choć staram się od dłuższego czasu.
Pytanie, czy ja stoję ponad tymi podziałami i czy faktycznie sam jestem tak otwarty na dialog? Łatwo krytykować innych, trudno dostrzec swoją postawą? Doskonale wiem jak trudno zmienić swoje zdanie, ciężko słuchać argumentów innych, ciężko się przyznać do błędu. W temacie liturgii jest to o tyle trudne, że każdy, kto się nią zajmuje poważnie, ma świadomość jak ważna to sprawa, dlatego zdania przez nas wypowiadane są niezwykłej wagi. Najtrudniej zmieniać najważniejsze decyzje, a do tych należy zaliczyć pytanie o liturgię. Dlatego trzeba się uderzyć w piersi i przyznać, że wciąć jesteśmy głęboko skryci w wojennych okopach i czy tego chcemy, czy nie, wciąż pragniemy od czasu do czasu jeszcze trochę postrzelać do przeciwnika. Jak obalić te bastiony? Gdybym odpowiedź była prosta, już dawno by ją przedstawiono, jednakże pewne pomysły mam i staram się nie tylko o nich mówić, ale przede wszystkim je realizować.
Najważniejszy z nich polegał na zorganizowaniu rekolekcji liturgicznych, na których spotkają się obie strony dialogu. Dyskutować można dopiero w spotkaniu z osobą, która czuje, przeżywa, myśli i wyraża swoje przekonania na zewnątrz przez słowa, gesty, artykulację czy mimikę. Z tą osobą mogę rozmawiać i tej osoby mogę posłuchać. Jest to znacznie łatwiejsze niż "rozmowa" przez kartki artykułów czy strony www. Jeśli nie wierzycie, to popatrzcie jak wyglądają związki małżeńskie żyjące na odległość i komunikujące się przez Internet i smsy? Dialogować prawdziwie można dopiero w spotkaniu z osobą.
Czy udało się to zrobić na rekolekcjach? W dużej mierze tak, ponieważ przestaliśmy ze sobą rozmawiać jak z anonimowym przeciwnikiem z pola walki, którego można zniszczyć argumentami, a zaczęliśmy rozmawiać, jak z kolegą, którego w jakiś sposób znam, który nie jest mi całkowicie obcy. Poza tym zasiedliśmy do jednego stołu, przy którym wspólnie piliśmy – w godzinach późnonocnych – herbatkę i wcinaliśmy ciasteczko, równocześnie rozmawiając o tym, co najważniejsze, słuchając siebie, będąc razem. To chyba największe owoce rekolekcji liturgicznych Mysterium fascinosum (w tym roku nazwa się zmieniła na Mysterium fascinans) z zeszłego roku – do dzisiaj trwające znajomości, podtrzymywane znajomości ludzi z przeciwnych sobie oddziałów. Ufam, że w tym roku również do tego dojdzie i to w jeszcze większym stopniu. Dialog jest możliwy tylko wtedy, kiedy traktujemy siebie, jako osoby, w spotkaniu z osobą, a nie przeciwnikiem.
Ale co to wszystko ma wspólnego z tematem mojego wpisu? Mianowicie było to potrzebne wprowadzenie dla samej esencji tego wpisu. Kiedy ostatnio czytałem książkę Ks. prof. Michała Hellera "Podróże z filozofią w tle", w sposób szczególny skłonił mnie do myślenia rozdział (s. 106-109) opowiadający o dyskusji ks. Hellera z Richardem Dawkinsem na temat ewolucji i jej wyjaśnienia. Dyskusja zakończyła się takim dialogiem:
MH: Zasadnicza różnica pomiędzy nami sprowadza się do małej różnicy in spelling.
RD: ? (zdziwił się)
MH: Ty mówisz słowo rationality przez małe "r", a jak przez duże "R".
RD: (pomyślał przez chwilę i rzekł:) You are probably right.
Rozmowa ta dała mi wiele do myślenia odnośnie tematu relacji dwóch form jednego rytu, jak pięknie teraz mówimy. Czy jedna strona nie mówi o "tradycji", a druga o "Tradycji"? Czy jedni nie obrażają się na "pamiątkę", kiedy drudzy myślą o "Pamiątce"? Czy jedni mówiący o "tajemnicy" mówią o tym samym, co drudzy, mający na myśli "Tajemnicę"? Czy zasadniczym problemem, który sprawia, że się nie rozumiemy, nie jest ta drobna różnica in spelling, jak to wyraził ks. Heller?
Czy wraz z tym wpisem, nagle zaczniemy myśleć inaczej, rozumieć się, dyskutować i znajdziemy odpowiedzi na wszystkie nurtujące nas pytania? Musiałbym być strasznie naiwny, oczekując jakiejś zmiany. Nie, nadal będziemy mieć swoje zdanie w tych kwestiach, nadal będzie nam trudno dialogować, ale może chociaż jedna osoba zada sobie pytanie, oto, co tak naprawdę rozumie pod pojęciem, którego używa. Mam nadzieję, że chociaż jedna osoba po głębszym namyśle odpowie za Dawkinsem – You are probably right. To probably powinno być głęboko zakorzenione w naszym liturgicznym dialogu. Jeśli ktoś będzie wstanie w tym dialogu powiedzieć: you are probably right, albo nawet tylko: you are maybe right, wtedy będziemy wstanie rozpocząć prawdziwy, owocny dialog.
Takie zdanie zabrzmiało na rekolekcjach liturgicznych Mysterium fascinans, obie strony zdecydowały się na rewizję swoich przekonań i na stwierdzenie maybe, dlatego i ja muszę zrewidować swój pogląd o niemożliwości dialogu pomiędzy obiema stronami i słowo never zamienię na maybe once…
________________________________________________
Mały słownik dla nieznających języka angielskiego:
in spelling – w pisowni
maybe – może
maybe once – może kiedyś
never – nigdy
rationality – racjonalność (pisane przez "R"… nabiera znaczenia racjonalności w rozumieniu Boga)
you are probably right – prawdopodobnie masz rację
Ps. Przepraszam za kryptoreklamę rekolekcji Mysterium fascinans. Nie był to główny cel wpisu, ale mimo wszystko zapraszam na nie serdecznie. Dla ułatwienia dostępu do informacji o nich podaję link: www.mf.liturgia.org.pl