Udostępnij ten artykuł
O dzisiejszej patronce bł. Karolinie dowiedziałem się po raz pierwszy w VIII klasie szkoły podstawowej (1980/1981), z podręcznika do katechezy. Nie pamiętam już tytułu tego podręcznika, ale był on na bardzo dobrym poziomie i świetnie wydany, z dobrą szatą graficzną (wydany, o ile dobrze pamiętam, przez Editions Spotkania), chętnie go przeglądałem, choć ksiądz katecheta raczej sporadycznie do niego nawiązywał. W każdym razie tam była opisana historia Karoliny (jeszcze wtedy nie beatyfikowanej), bardzo mocno mnie poruszyła i zapadła mi w pamięć. Bardzo się ucieszyłem po kilku latach wiadomością o jej beatyfikacji, byłem wtedy na końcu I roku seminarium (czerwiec 1987).
Kilkanaście lat temu powierzyłem bł. Karolinie pewną misję. Powierzyłem jej opiece pewną jej imienniczkę, młodą i wartościową kobietę, ale bardzo poważnie życiowo pogubioną. Ja sam nie miałem w tej sprawie do odegrania żadnej czynnej roli. To była jesień 1999, zaczynał się szósty ostatni rok mego pobytu w Rzymie, pewnego dnia wszedłem do bazyliki św. Kosmy i Damiana (jeden z moich ukochanych rzymskich kościołów) i dokonałem aktu zawierzenia tej osoby, oczywiście przede wszystkim samemu Panu, ale też poleciłem sprawę jej nawrócenia orędownictwu trzech świętych kobiet: najpierw Maryi, a potem dwóch dziewic-męczennic, św. Marii Goretti i właśnie bł. Karoliny Kózkówny. Nie wiem co dalej dzieje się w tej kwestii i na ziemi nie spodziewam się tego dowiedzieć, ale kiedy przychodzi w kalendarzu wspomnienie bł. Karoliny, krótko ponawiam ten akt zawierzenia. Mam nadzieję, że orędownictwo takich postaci wyda owoc.
Oprócz tego dzisiejsze wspomnienie dobitnie przypomina o tym, że, jak ujął to w “Rozwodzie ostatecznym” C.S. Lewis, wielkość na ziemi a wielkość w niebie to dwie zupełnie różne rzeczy.