Dom
„Wiemy, że Jego Ciało nie może być obecne, jeśli nie odbyła się przedtem konsekracja przez słowo. Niczego bowiem na tym świecie nie mamy i nie widzimy cieleśnie z Najwyższego, jedynie Ciało i Krew, imiona i słowa, przez które zostaliśmy stworzeni i odkupieni ze śmierci do życia”(Św. Franciszek z Asyżu, List do duchownych)
„Wiemy, że Jego Ciało nie może być obecne, jeśli nie odbyła się przedtem konsekracja przez słowo. Niczego bowiem na tym świecie nie mamy i nie widzimy cieleśnie z Najwyższego, jedynie Ciało i Krew, imiona i słowa, przez które zostaliśmy stworzeni i odkupieni ze śmierci do życia”(Św. Franciszek z Asyżu, List do duchownych)
Moje parafialne dzieciństwo pamiętam jak przez mgłę. Widzę moje małe ręce w większych rękach Mamy i Taty – gdy jedno z jednej, a drugie z drugiej strony – prowadzili mnie na Niedzielną Eucharystię. Nie lubiłam tego – bo długo, bo nic nie rozumiałam. Wolałam, jak większość dzieci, plac zabaw obok kościoła. Huśtanie się na huśtawce – „widzę niebo, mamo widzę niebo!” – było o wiele atrakcyjniejsze niż Ewangelia i homilia, które – dziś już to wiem – niebo pokazują o wiele wyraźniej.
Lubiłam za to wrzucanie – wtedy papierka – dawnego tysiąca złotych – na tacę. Bo ojcowie franciszkanie głaskali po głowie, a ja byłam święcie przekonana, że tylko dzięki mojemu tysiącowi oni mają za co żyć i co jeść. Czułam się lepsza niż uboga wdowa z Ewangelii, która też oddała na ofiarę wszystko, co miała. Więc jestem potrzebna. Więc mnie tutaj chcą! I tak już zostało – choć dziś z tysiąca złotych zrobiło się 10 groszy, poczucie, że jestem u siebie stało się bogactwem większym niż wszelkie pieniądze.
Jeszcze jako dziecko weszłam na drogę sakramentów, udzielanych mi przez kapłańskie ręce ojców. A więc Jezus to nie tylko ten z obrazka w Biblii dla dzieci, ale i Ten, którego podają mi własnymi rękami. Zmieniało się tylko jedno – moje Amen – razem z barwą głosu i wzrostem wewnętrznej świadomości, że Chleb to Ciało, a Wino to Krew. Słowa „Ciało Chrystusa” i dłonie – pozostały te same, bo choć należały do różnych kapłanów – zawsze tak naprawdę jedne i te same. Jezusowe.
W parafialnym „okresie dojrzewania” ojcowie doprowadzili do mojego spotkania z Duchem Świętym w sakramencie bierzmowania. Do spotkania nie tylko z siedmiorakimi darami, które dostanę jak będę grzeczna, ale przede wszystkim z Dawcą, który dary daje bo ufa w moją dojrzałość i odpowiedzialność. To z ojcami modliłam się co piątek we wspólnocie św. Franciszka i śpiewałam w scholi na Mszy Świętej dla młodzieży. Oni nauczyli mnie brewiarza jako modlitwy całego Kościoła, nieodklepywanego bezwiednie różańca i systematycznego czytania Pisma Świętego, jak historii o moim zbawieniu. Oni pokazali w sakramencie pokuty „Boga Ojca Miłosierdzia, który pojednał świat ze sobą”, ale nie formułkowego, wyszeptanego zza kratek konfesjonału, ale realnego i obecnego, Tego, który faktycznie przebacza nieustannie i niczego nie wypomina, choć świadom jest pęknięcia w duszy po grzechu pierworodnym który sprawia, że da się złamać wszystkie Boże przykazania choćby w ciągu jednego tygodnia. To oni zadbali o piękno celebracji Eucharystycznej tak, że sens trzeciego przykazania Bożego „Pamiętaj abyś dzień święty święcił” stał się niezaprzeczalną prawdą, a nie tylko nakazem i ciężkim obowiązkiem. To oni, mocą Bożą konsekrując Chleb, nadali prawo do istnienia mojego duchowego głodu, który przyciąga na Mszę Świętą nie tylko w niedzielę.
A gdy schodzili sprzed ołtarza pokazywali coś jeszcze – że, choć rodzą ludzi do wiary, a Pan Jezus przemawia ich ustami, są normalni, ludzcy, mają swoje pasje, marzenia, przyzwyczajenia, przyjaciół, ulubione miejsca, hobby. Nie boją się życia we wspólnocie zakonnej, bo choć to łatwe nie jest, jest możliwe w imię Boga Trójjedynego, prekursora jakichkolwiek wspólnot i relacji między ludźmi. Relacji, które mogą stać się domem. I to nie jest wcale tylko metafora – w moim parafialnym, franciszkańskim kościele, każdy ma własną przestrzeń do modlitwy i odkrywania obecności Bożej – i to w sensie dosłownym – bo mamy jakieś swoje, choć nie podpisane, miejsce – ulubioną ławkę, ulubioną stronę, kąt. Taki fragment świątyni, w którym można czuć samego siebie, jak we własnym pokoju. Właśnie – jak w domu. Też takie mam. Do dziś, jeden z Ojców, posługujący już na innej parafii, gdy mnie widzi woła: „Pamiętam Cię! To Ty, mniej więcej czwarta ławka, lewy rząd, patrząc od strony ołtarza!”
Dziękuję dziś Bogu za Ojców z mojej parafii żyjących tu i Żyjących Tam. Dziękuję za tych, którzy pracują już na innych placówkach i tylko czasem mogą nas odwiedzić. Wierzę, że żaden nie pracuje “z tytułu własnego”; traktuję ich jako pośredników Jego działania, którzy nie bez trudności podejmują słowa i gesty zbawczej misji Jezusa, sprawują sakramenty poprzez które to On nadal nas dotyka, daje życie, przebacza i zbawia. Bo On, choć jest Bogiem, bez narzędzia do rozdzielania swojej łaski, nie zrobi nic. A ojcowie powtarzają przecież bezustannie : „Dobry Panie uczyń z nas narzędzia…”
Dziękuję dzisiaj za mój Dom, w którym zawsze mam co Jeść i co Pić. I za dłonie, które każdego dnia dbają o to, bym nie chodziła głodna.