Udostępnij ten artykuł
IV Niedziela Adwentu. O skupieniu.
Na mszę wpadam podczas pieśni wejścia, na styk, i ledwie przepycham się przez kruchtę na tyły kościoła. Ścisk panuje okrutny. Do tego zaraz po rozpoczęciu mszy okazuje się, że stoję obok czynnego konfesjonału. Wprawdzie nic stamtąd nie słychać (choć ściszone pomruki księdza często zbyt natarczywie przybierają postać słów), jednak gdy kolejne osoby odchodzą od kratek, muszę każdorazowo rozstrzygać problem, jak utorować czystym sumieniom drogę powrotną i nie stać się zawadą następnym penitentom. Problem ma podwójne dno, no bo jak przepuścić kogoś w tłumie, by z jednej strony nie być wziętym przez innych stojących za obcesowego przepychacza, z drugiej zaś nie urazić przechodzących lekceważeniem, i zrobić to w dyskretny, taktowny sposób, wedle powagi chwili.
Po którejś z kolei wędrówce ludów szeregi wiernych się zwierają i oto stoję tuż za młodą dziewczyną (czyż trzeba dodawać, że o wdzięcznej powierzchowności?). Nie tylko że nie mogę założyć ręki na rękę lub uczynić jakiegokolwiek gestu dystansującego mnie od nieznajomej. Po prostu nosem tkwię w jej − pozornie niedbale upiętych − włosach.
Jeżeli za skupienie uznać stan bezwzględnego rozmodlenia − pozwalającego na uzmysłowienie sobie zaszczytu uczestniczenia w Ofierze oraz na wejście w przestrzeń żywej symboliki świątyni jako przedmurza niebios; jeżeli za skupienie uznać intensyfikację swojej obecności, przepojenie duchem liturgii i otwarcie na doniosłość Eucharystii oraz uważne słuchanie kolejnych sekwencji mszy i odpowiadanie celebransowi z wiarą poszukującą zrozumienia przy jednoczesnym zanoszeniu przed Boży majestat wszystkich spraw i osób, które chce się powierzyć Jego łasce; jeżeli wreszcie skupieniem nazwać akt woli, który wobec wszechogarniającej pokusy zwrócenia się ku rzeczom gruntownie zeświecczonym pozwala na ciągłe zatykanie ust swoim skołatanym troskami myślom i chwytanie się − z godnością bądź co bądź − ołtarza jako ostatniej deski ratunku; jeśli więc w ten sposób rozumieć skupienie, muszę przyznać, że podczas tej mszy ulegam rozproszeniu. Moja modlitwa wznosi się (i opada) jak woń perfum, dezodorantów i pianek do włosów, niby zapach płaszczów i kurtek przywodzących na myśl wnętrza starych szaf.
Spozierając na złoto głównego ołtarza przez pryzmat panieńskiej fryzury, cokolwiek skrępowany sytuacją, kręcę głową to w prawo, to w lewo, pośpiewując skromnie, poniżej średniej parafialnej (czyli wg norm wypracowanych przez niezmienną grupę wiernych-tylnokościelnych), bo jak tu krzyczeć komuś do ucha. Zaś przewidziane w Mszale gesty wykonuję ostrożnie, połowicznie, zachowawczo.
Kazanie przemija bez echa, zaś po przegryzieniu słów Credo, które mój aparat mowy artykułuje z mechanicznym zrozumieniem tematu, mając opanowaną do perfekcji kolejność ruchów układających się w głoski i sylaby, mimowolnie moje uczestnictwo w liturgii zamienia się w czyste trwanie − bez zatrzymywania uwagi na czymś, co utkwiłoby mi choć na parę chwil w pamięci. I potem komunia − rytmiczny ruch kolejki, po drodze kilka ukłonów, nieznaczne „dzień dobry”, kilka życzliwych, niewylewnych uśmiechów. Obrzędy końcowe pozwalające odczuć jedność z braćmi i siostrami w wierze, oddech wielką tradycją wychodzenia z kościoła.
Gdy dochodzę do siebie, uroczystość świąt wisi już w powietrzu. Wtedy zauważam, że w mojej lampie od dawna brak oliwy.