Udostępnij ten artykuł
Słyszę często narzekania, że księża zaniedbują głoszenie kazań, wykręcając się a to obowiązkową adoracją w I niedzielę miesiąca, a to listem episkopatu/ordynariusza/rektora KUL/UPJPII etc. Ba, sam ileś razy na to narzekałem. Ale od jakiegoś czasu dochodzę do wniosku, że chyba wolałbym, aby jednak tych kazań nie głosili.
Oczywiście nie dotyczy to tych którzy chcą głosić Słowo, nawet jeśli robią to nieporadnie. Znam kaznodziejów, którzy mówią kiepsko, nudzą itd., ale, jakby to powiedzieć, nie naruszają mojego do nich zaufania. Duchowi Świętemu nie przeszkadzają nasze ograniczenia. Mam wrażenie jednak, że to, co ostatnio nagminnie słyszę to nie jest zwykła nieporadność tylko coś dużo gorszego. Moje podstawowe skojarzenie to łabędzi śpiew. Tylko ciągle nie wiem do końca czyj.
Poszedłem dziś na gorzkie żale. Samo nabożeństwo oczywiście w porządku, nawet melodie przypadły mi go gustu, co jest o tyle ciekawe, że w oddalonej o kilkanaście kilometrów wiosce, gdzie byłem w jedną z poprzednich niedziel były zupełnie inne i bardzo mi nie podeszły. Nieważne. Jak gorzkie żale to oczywiście też kazanie pasyjne. Na samym początku, uporczywie dokuczający mi od tygodnia nieżyt krtani i związany z nim atak kaszlu kazał mi wyjść na zewnątrz. I już nie wróciłem, stałem w maleńkiej ślepej sionce przy bocznym wejściu, oszczędzając szczęśliwie współparafianom widoku mojej coraz bardziej wykrzywionej (nie od kaszlu) gęby.
Po wstępnych dyrdymałkach, których celem było ukazanie roli Żydów w skazaniu Jezusa, kaznodzieja zajął się szeroko karą, jaka za to na nich spadła, czyli stłumieniem powstania żydowskiego przez Tytusa w roku 70-tym, kiedy to spalona została II Świątynia. Ktoś musiał posiedzieć nad Józefem Flawiuszem, wyciągnąć kilka co smaczniejszych kawałków i zrobić z tego salaterkę budyniu "dla wiernych" (i przy okazji pomieszać coś niecoś z powstaniem Bar Kochby – może ze względu na końcowy efekt). "Tak Bóg ukarał naród, który zabił Syna Bożego" – zakończył mówca (trochę parafrazuję, ale treść była na pewno ta). Pozwoliłem sobie na uniesienie brwi, ale generalnie to wiało nuuuudą.
Po tym podsumowaniu, mówca zadał dramatyczne pytanie: "Skąd biorą się ludzie, czyniący zło?", po czym przeszedł do przytaczania exemplum, co do którego, biorąc pod uwagę kaliber wcześniejszej narracji (w której np. rozlewana przez Rzymian żydowska krew gasiła pożary), można się było spodziewać, że zmrozi krew w żyłach.
Klasyczny początek: "Pewien ksiądz, w pewnej dużej miejskiej parafii…". Napięcie trochę opadło, a zaraz potem zleciało na łeb na szyję. No więc, rzeczony ksiądz, szedł z Najświętszym Sakramentem do chorego, mieszkającego w jakimś bloku. Podchodząc zobaczył grupę chłopców, z których jeden powiedział mu grzecznie "Dzień dobry" , a potem, zapytany, wytłumaczył gdzie mieszka ów chory, zwracając się przy tym ciągle do księdza per "Pan". Ksiądz poszedł, ale nie dawało mu spokoju, dlaczego chłopczyna potraktował go jak zwykłego człowieka. Potem, kiedy wracał spotkał go znowu i zapytał go o to, zaś z odpowiedzi wynikało, że dzieciak nie ma pojęcia kto to jest ksiądz, Chrystus, Kościół itd. Cóż, na thriller się nie nadaje.
Ale mówca nie poddawał się i znów uderzył w lekko dramatyczny ton, zadając retoryczne pytanie, jak to możliwe, że 2000 lat po przyjściu Chrystusa, 1000 lat po chrzcie Polski, w katolickim kraju rośnie dziecko, człowiek, który tych wszystkich rzeczy nie wie. Tak sobie po prostu nie wie. No zgroza normalnie!
Zastanawiam się, kiedy dotrze do co poniektórych instytucjonalnych naiwniaków, że żyją w świecie fikcji.