Mały Książę zamiast Ewangelii
Zapraszamy do przeczytania rozmowy Marcina Jakimowicza z o. Dariuszem Cichorem.
Zapraszamy do przeczytania rozmowy Marcina Jakimowicza z o. Dariuszem Cichorem.
Marcin Jakimowicz: Prowadził Ojciec w Polsce prężne wspólnoty. I nagle, ni stąd, ni zowąd, wysłano Ojca do Belgii. Opierał się Ojciec?
O. Dariusz Cichor: Byłem początkowo bardzo niezadowolony. Rozpocząłem tu wiele prac. Musiałem je przerwać, zostawić. Miałem możliwość powiedzenia „nie”, ale posłuchałem i pojechałem. Poddałem się, bo zaufałem, że Bóg działa i nic nie dzieje się bez Jego przyzwolenia.
Czym przywitała Ojca Belgia?
Dla księdza, który przyjeżdża z Polski, gdzie jeszcze w kościołach są tłumy, spotkanie z malutkimi wspólnotami parafialnymi, z taką „resztą Kościoła”, jest szokiem! A parafie te niekoniecznie muszą być związane z Kościołem, który swą misję wyraził w Soborze Watykańskim II. Ich życie nie polega na nawoływaniu do wiary i nawrócenia, ale na pierwszy plan wysuwa się „sympatyczne duszpasterstwo”. Liczy się tylko, żeby było miło. Kościół jest przecież miejscem pogawędzenia, tolerancji…
I doszło już do takich absurdów, że nawet kurie biskupie wydawały specjalnie przygotowane teksty świeckie, którymi można było zastępować w czasie liturgii… czytania biblijne. Przykład? Zamiast Listu do Hebrajczyków czytamy „Małego Księcia”, zamiast Ewangelii, na przykład Bergsona. Dla mnie był to szok. Mam mocne doświadczenie skuteczności Słowa Bożego. Wiele razy otwierało mi ono oczy, pokazywało prawdę…
… i nie zaczął czytać Ojciec „Małego Księcia”.
Nie. Nie dałem się wmontować w te dziwaczne pomysły. Wybuchł bunt. Już na starcie pojawiły się kłopoty z parafianami. Przyszli aktywiści i chcieli mi narzucić pewne schematy. Nie zaproponować, ale narzucić! Powiedzieli na przykład, jak ma wyglądać Msza święta. Szczegółowo zaplanowali sposób celebracji, który dotychczas funkcjonował w ich parafii. Ale on nie przypominał tradycyjnej Mszy świętej.
Co było największym „przegięciem”?
Zupełna dowolność Liturgii eucharystycznej. Zdarzało się, że nie było mszału. Kapłani improwizowali, zmieniali dowolnie ustalone formuły.
Msze nie były ważne?
Nie chcę w to wchodzić, to nie jest moje zadanie. To całe „duszpasterstwo sympatyczne” było dla mnie ogromnym szokiem. Wyciągnąłem Biblię, dokumenty Soboru, Katechizm Kościoła Katolickiego, a oni zawrzeli, ogromnie się oburzyli: „Po co nam to Ojciec pokazuje? To nie jest ważne! To my jesteśmy Kościołem!”. Nie zaakceptowali mnie. Odeszli do innych parafii, gdzie było „przyjemnie”.
Został Ojciec sam jak palec?
Tak. Na początku byłem sam.
Szczerze: nie miał Ojciec ochoty zwiać?
Miałem kilka takich momentów, gdy chciałem prosić o zwolnienie z tej pracy. To były bardzo trudne chwile. Byłem zniechęcony tą orką na ugorze i brakiem jakichkolwiek perspektyw, że to się zmieni. Kiedyś prowadziłem Drogę Krzyżową (pierwszą w tym kościele od kilkudziesięciu lat!) i czytałem rozważania kard. Daneelsa. Dotknął mnie szczególnie jeden tekst. Mówił o tym, że Jezus, mimo zachęt do zejścia z krzyża, nie zszedł, ale poczekał, aż Go zdjęto. To było Słowo Boga dla mnie. Zaakceptowałem to cierpienie, ogromną samotność, oddałem się Bogu bez reszty. Zostałem.
Kościół był zaniedbany, opuszczony, brudny. Proboszcz staruszek nie potrafił już tego ogarnąć. Wszedłem na zdewastowaną, pełną wilgoci, zrujnowaną plebanię i gdy przyjechał dziekan, który pocieszał mnie: „Proszę się nie martwić, gdy na Mszy powitalnej nie będzie nikogo”, pomyślałem, że są przede mną dwie możliwości: albo już na progu rezygnuję z tej posługi, albo zgadzam się na to niesienie krzyża, oddawanie życia i zdrowia za tych ludzi, nawet wówczas, gdyby się to okazało na zewnątrz nieefektywne. Panu Bogu powiedziałem: „Zostaję. Dam troszkę mojego życia za tę parafię, ale proszę Cię, Ty rób wszystko! Zostaję, ale Ty rób!”. Bardzo się wtedy uspokoiłem.
Zabrałem się do prac fizycznych, zacząłem remontować kościół. Nigdy nie szukam znaków, które potwierdzałyby zasadność moich decyzji, ale wkrótce okazało się, że Pan Bóg zaczął przysyłać ludzi! Zostali „zasoleni”. I wkrótce, ku mojemu zaskoczeniu, okazało się, że do Kościoła wrócili właśnie ci parafianie, którzy byli bardzo daleko od niego i nie potrafili się odnaleźć w dotychczasowym „duszpasterstwie sympatycznym”. Niebawem było nas trzydziestu. Ktoś urządził sobie konną przejażdżkę, mijał mnie, zaczęliśmy rozmawiać, a po tygodniu ta osoba pojawiła się na Mszy, przysłała swoje dzieci. Ludzie nagle zaczęli mi ufać, sami angażować się w prace przy kościele.
Co ich tak poruszyło?
Słowo Boże. Nie mam wątpliwości. Wezwanie do nawrócenia, objawianie miłości Bożej. Głoszenie kerygmatu: Jezus Chrystus umarł i zmartwychwstał dla Ciebie. Jesteś kochany. Naprawdę nie mówiłem niczego innego! Głosiłem jedynie Słowo Boże, a ci ludzie… uwierzyli mu. Nie chodziłem po domach, nikogo nie namawiałem. Przyszli sami, przyciągało ich Słowo. Zaczęli nawet odmawiać Różaniec i modlić się za Papieża. W sercu laickiej, krytycznej, antypapieskiej Belgii! A gdy po raz pierwszy od kilkunastu lat przygotowaliśmy Pierwszą Komunię Świętą, starsi ludzie płakali! Nie wierzyli, że kiedykolwiek tego doczekają. Zaczęło przychodzić wielu młodych. Najciekawsze było to, że ci ludzie sami od siebie zaczęli mówić o parafii jako o wspólnocie! Odżyło życie sakramentalne, spowiedź, liturgie pokutne. Wcześniej przychodzili do mnie i rozkładali ręce: „Spowiedź? Ojcze, przecież sakrament pokuty już w Kościele nie istnieje! Sobór go zniósł, nie wiedział Ojciec o tym?”. Byli szczerzy. Gdzie mieli się tego nauczyć? W szkole? Wiesz, jak wyglądała tam lekcja religii? Nauczyciel pokazywał im gry komputerowe związane w jakiś sposób z Kościołem. W jaki? Widać było wnętrze świątyni, a w środku leżał trup w kałuży krwi… Byli zlaicyzowani do szpiku kości. Wiesz, kiedy zaczyna się tam karnawał?
Kiedy?
W Niedzielę Palmową! Pamiętam celebrację Wielkiego Piątku. Czytałem opis Męki Pańskiej, gdy nagle ryknęło techno, jakaś skoczna muzyka. Nikt mnie nie słyszał. Okazało się, że tuż przy kościele ustawiono scenę. Tańce, wszelkie możliwe atrakcje. Czułem się samotny, ale wciąż głosiłem Słowo. I wiesz, co się zdarzyło? Spowiedź indywidualna, która była dla nich trzęsieniem ziemi, dla większości stała się stałą praktyką. Kościół zaczął żyć. Miłe, przyjemne spotkania przekształciły się w stół eucharystyczny. Stawaliśmy się braćmi. Gdy w Wielkim Poście ogłosiłem składki na biednych, poprosiłem, byśmy „obrzezali kieszenie”, ci ludzie przynieśli bardzo, bardzo dużo. Dzieci przynosiły swe ubranka, zabawki. To była największa taca, nigdy nie widziałem jeszcze tylu darów. Wszystkie trafiły do biednych. Wzruszyłem się do łez. Stałem w drzwiach kościoła i widziałem, jak idą obładowani darami. Oni uwierzyli Słowu, potrafili się dzielić, otworzyli się na błogosławieństwo.
Opowiadali o tym?
Kiedyś w czasie Paschy powiedziałem: „Dziś Pan łamie naszą niewolę, daje nam nowe życie. Powiedzcie szczerze, czy jest w kościele ktoś, kto nie otrzymał błogosławieństwa?”. Nikt nie podniósł ręki. W sercach tych ludzi zaczęła rodzić się wiara. Nie jakaś tradycja religijna, którą trzeba pielęgnować i kultywować, jedynie po to, by żyć w zgodzie z Panem Bogiem i uspokoić własne sumienie. Oni uwierzyli Słowu, uwierzyli, że w Kościele jest zbawienie. A przyjęli to z rozbrajającym, dziecięcym zaufaniem…
Mimo tego, że otoczeni byli przez drapieżną telewizję, New Age, ogromną krytykę Kościoła?
Tak! Oni znaleźli Boga w martwej instytucji, za jaką uważali Kościół. Nie było ich wielu, ale przecież ta malutka, krucha wspólnota wystarczy! Bo Kościół jest zaczynem, jest malutką szczyptą soli, która w pogańskim środowisku daje znaki wiary i nadaje smak wszystkiemu. Malutka wspólnota powoduje ferment w całym środowisku! Ja zawsze im mówiłem: Nie musi być nas wielu, może być garstka, możecie nawet dzisiaj przestać chodzić do kościoła…
W życiu nie słyszałem, by jakiś ksiądz odważył się na taką deklarację…
A ja powiedziałem: mogę zostać tutaj sam, ale i tak będę tu przychodził i będę celebrował Eucharystię. Będę błogosławił Boga! Po raz pierwszy na własnej skórze doceniłem to, że Kościół daje mi potężną tarczę: swoje dokumenty i swoje nauczanie. Jestem już też coraz bardziej świadomy swej misji: mam doprowadzać ludzi do zbawienia. Jeśli nie będę jej pełnił, zaprowadzi to i mnie, i ich do potępienia. Nie musi być za wszelką cenę miło, przyjemnie, parafianie nie muszą mówić o mnie: „Ależ to sympatyczny ksiądz”. Nie! Nasza posługa to sprawa życia lub śmierci. Naprawdę.
Pan Bóg zaczął zmieniać nasze serca. Ci ludzie, którzy żyli obok siebie, nagle zaczęli się o siebie troszczyć! Do tego stopnia, że gdy ktoś nie przyszedł do kościoła, dzwonili do niego: „Co się stało? Czy nie jesteś chory? Czy nie trzeba ci pomóc?”. Z tego zlepku ludzi Pan Bóg uczynił wspólnotę! Tak działa Słowo Boże! Pan Bóg spełnił to, o co Go prosiłem. Bo co mogłem zdziałać sam? Taki mały ksiądz z Polski?
Marcin Jakimowicz
Artykuł pochodzi z numeru 7/2005 „Gościa Niedzielnego”.