X
Pogrzeb Krzyża
Czymś zupełnie normalnym jest dla parafian nawiedzanie Najświętszego Sakramentu w Grobie Pańskim, gdzie od końca wielkopiątkowej Liturgii Męki Pańskiej aż do kilku minut przed Wigilią Paschalną stoi wystawiony Najświętszy Sakrament. Jednak warto wiedzieć, że to nie monstrancja, a krzyż jest tym, co pierwotnie spoczywało w Grobie Pańskim[1].
Liturgia w soczewce: Niedziela Zmartwychwstania Pańskiego, rok B
„Liturgia w soczewce” to propozycja komentarzy do tekstów liturgii niedzielnej Mszy świętej, byśmy mogli jeszcze głębiej przeżywać niedzielną Eucharystię. O tym czym są, oraz jak je wykorzystać, możecie przeczytać w naszym serwisie (tutaj).
Liturgia w soczewce: Wigilia Paschalna, rok B
„Liturgia w soczewce” to propozycja komentarzy do tekstów liturgii niedzielnej Mszy świętej, byśmy mogli jeszcze głębiej przeżywać niedzielną Eucharystię. O tym czym są, oraz jak je wykorzystać, możecie przeczytać w naszym serwisie (tutaj).

Msza święta infantylna

Wiele razy zdarzało mi się słyszeć, że Kościół w Polsce zachował rozsądek i wierność tradycji w przeciwieństwie do Kościołów krajów Zachodu, które na fali post-soborowej reformy wyrabiają niestworzone rzeczy. Obserwacja różnych praktyk we Francji, Niemczech i Kanadzie wydawała się potwierdzać tę tezę.

Wiele razy zdarzało mi się słyszeć, że Kościół w Polsce zachował rozsądek i wierność tradycji w przeciwieństwie do Kościołów krajów Zachodu, które na fali post-soborowej reformy wyrabiają niestworzone rzeczy. Obserwacja różnych praktyk we Francji, Niemczech i Kanadzie wydawała się potwierdzać tę tezę.

Szczególnie niebezpieczny i tragiczny dla Kościoła jest ostry podział między tradycjonalistami i progresistami, podział, w którym ja i moi przyjaciele z Polski nie umieliśmy się zmieścić. Znajomi, np. Francuzi, też mieli problemy z klasyfikacją. Jesteś Polakiem – znaczy tradycjonalistą. Chodzisz w koloratce – no, to już na pewno nim jesteś. Lubisz łacinę – aha! Ale jednocześnie nie przeszkadza ci muzyka liturgiczna z towarzyszeniem gitary, do koloratki zakładasz sweter i przyjeżdżasz na Mszę świętą na rowerze – to by znaczyło, że jednak jesteś progresistą.

Tego rodzaju podział niszczy Kościół, bo powoduje, że ludzie ścierają się o to, co nie jest najważniejsze. Jakie było moje zdziwienie i smutek, gdy zacząłem zauważać powstawanie podobnego podziału w Polsce. Wydaje mi się, że wojujący tradycjonalizm jest przesadną reakcją na rzeczywiste schorzenia życia Kościoła, wprowadzane przez ludzi, głównie księży, którzy chcą być w awangardzie postępu, a w rzeczywistości włączają do Kościoła elementy współczesnej kultury popularnej, nie tylko pozbawione wartości duchowych i estetycznych, ale często także w swej istocie antychrześcijańskie. Można tu wskazać na psychologizowanie spowiedzi i rekolekcji, rozumienie duszpasterstwa na wzór komercyjnej obsługi ludności (pewien ksiądz rzucił kiedyś całkiem serio „złotą” myśl, iż Kościół powinien funkcjonować podobnie jak McDonald’s) oraz próby ułatwienia i „unowocześnienia” liturgii.

Wiele lat myślałem o tym zjawisku. Z jednej strony ludzie, którzy uważają, że jeśli kiedyś jakoś było i było dobrze, to teraz też wszystko ma być tak, jak kiedyś. Z drugiej – reformatorzy, którzy tracą wyczucie kościelnej tradycji, ducha liturgii, wagi przeżywania sacrum. Ten artykuł rodził się w bólu siedzenia okrakiem na płocie, z poczucia, że ani jedni, ani drudzy nie mają racji. Wielką radość sprawiła mi książka kard. Josepha Ratzingera „Duch liturgii”, która wyraża moje niepokoje dużo mądrzej, niż byłbym w stanie to zrobić, i daje poczucie, że jest wielu ludzi, którzy nie zgadzają się na Kościół podzielony. Nie mam zamiaru poprawiać ani kopiować Kardynała. Niniejsze uwagi to zapis części tego, „co mnie boli” od wielu lat na gruncie specyficznie polskim.

Soborowa reforma liturgii, mająca ogromne zalety, zrodziła u niektórych poczucie, że teraz wszystko można zmieniać i należy zmieniać, że konieczny jest „postęp” w Kościele. Pojawił się ruch, dynamizm, który nie ma nic wspólnego z Soborem Watykańskim II, a raczej inspirowany jest przez banalizację kultury, jaką obserwujemy od co najmniej sześćdziesiątych lat XX w. Można by to nazwać: quasi-reformą posoborową. Ogólnie określiłbym te praktyki mianem „kościelny McDonald’s”, „kato-polo” lub „kościelenowela”. Nie chodzi tu wcale o gitarową muzykę liturgiczną, bo ta może być (choć nieczęsto jest) utrzymana w „duchu liturgii”. Chodzi raczej o płyciznę, bezguście i zarozumiałość nowinkarzy, łatwo i bezmyślnie odcinających się od setek lat tradycji, oraz – przede wszystkim – o tracenie poczucia sacrum. Szczególnie bolesne jest to w liturgii. Wyraźnie u wielu nie-tak-już-znowu-młodych kapłanów pojawiło się przekonanie, że Msza święta ma być teraz lekka, łatwa i przyjemna. Stąd najróżniejsze liturgiczne dziwactwa i trywialności. Szczególnym przypadkiem tych konceptów jest pomysł tak zwanych „Mszy świętych dla dzieci”. Msze te zazwyczaj nie prowadzą dzieci do zrozumienia liturgii, natomiast bardzo skutecznie zabijają w nich, i w dorosłych uczestniczących w tego rodzaju spektaklach, poczucie świętości Mszy świętej i samego Kościoła.

Zadziwiające jest powszechne milczące przyzwolenie na niszczenie sacrum w liturgii wśród kapłanów, którzy przecież powinni być wrażliwi na liturgię. Jedyna reakcja na bałagan w kościele, z jaką się spotkałem wśród księży, to utyskiwania, że dzieci nie potrafią się zachować w kościele, zarzuty pod adresem rodziców, ewentualnie katechetek, które jakoby za mało pilnują dziecięcej trzódki. Nigdy nie słyszałem pytania o naszą, kapłańską, odpowiedzialność za tę – powiedziałbym – zorganizowaną obrazę Boską. Niestety, jest ewidentne, że to kapłani są odpowiedzialni za graniczący ze świętokradztwem bałagan panujący na Mszach dla dzieci. Odpowiedzialność wynika w tym wypadku z bezmyślności. Nikt nie zadaje pytania o sens „Mszy dla dzieci”. Być może kiedyś ktoś (ks. Twardowski?) wykombinował coś mądrego, lecz obecnie wszyscy bezrefleksyjnie powtarzają jakiś idiotyczny i niczym nieuzasadniony kanon. W każdej parafii jest „Msza święta dla dzieci”. Jej brak oznaczałby, że proboszcz nie dba o duszpasterstwo.

Kreśląc te uwagi, opieram się na sytuacji, jaka panuje w – najlepiej mi znanych – obu diecezjach warszawskich, ale obawiam się, że praktyki te są powszechne. W większości parafii w naszym kraju co tydzień odbywa się żałosny spektakl pod nazwą „Msza święta dla dzieci”, który powinien się raczej nazywać „Mszą świętą infantylną”.

Liturgiczny spektakl

Grzechem pierworodnym infantylno-liturgicznych pomysłów jest sama koncepcja specjalnej Mszy świętej dla dzieci. Wszyscy mają głębokie, choć niczym nieuzasadnione przekonanie, że taka Msza to norma. A więc zgania się dzieci przed ołtarz i zaczyna się widowisko. Jest całkowitą niemożliwością, żeby dzieciarnia, zgromadzona razem, zachowała spokój i skupienie. Musi zapanować atmosfera dużej przerwy w szkole. Damian stuknie Marcinka, Mariusz uszczypnie Paulinkę, a Karolek zobaczył coś ciekawego nad ołtarzem, Zosi chce się siku, Gerard koniecznie musi podzielić się z kolegami odkryciem, że ksiądz jest gruby… Słodkie maluchy zamieniają się w rozszalały żywioł.

Zaczyna się zbieranie pieniędzy na tacę i gromada sportowców przepycha się, aby ponad głowami kolegów trafić monetą do kosza. Taka konkurencja… Komunia święta – zawodnicy spragnieni Komunii z Chrystusem biegną, aby zająć lepsze miejsce w kolejce. Potem albo oni sami, albo pozostali siadają na stopniach ołtarza i, komentując, obserwują, jak kto wysuwa język. Może kiedyś dzieci były bardziej zdyscyplinowane, ale teraz nie są! Nie pomoże utyskiwanie na rodziców czy katechetów.

Celem uspokojenia rozszalałych małych aniołków (senatores boni homines, senatus mala bestia) trzeba zastosować metody policyjne. Miłe katechetki zamieniają się w funkcjonariuszy gotowych w każdej chwili do interwencji, a ksiądz przy ołtarzu pomiędzy słowa konsekracji wtrąca „cicho teraz”, „nie gadajcie”, „przestańcie się kopać”. A może jeszcze – na wzór świeckich imprez masowych – przed Komunią ustawiać w kościele żelazne barierki i zatrudniać ochroniarzy, których zawodem jest opanowywanie tłumu? Zakonnic nikt do takich zadań nie szkoli.

Druga metoda to robienie show. Trzeba dzieci zainteresować, zabawić, żeby nie rozrabiały. Ksiądz bierze mikrofon, a czasem też gitarę, i zaczyna się kolejna część spektaklu. Zmieniamy słowa ustalonej przez Kościół liturgii – np. zamiast Kyrie śpiewa się kiczowatą pioseneczkę „Przepraszam Cię, Boże, skrzywdzony w człowieku…” Mówimy tzw. dialogowane kazania, bo dzieci wtedy słuchają. To prawda – słuchają, bo coś się dzieje. I może się nam wydawać, że jest ładnie i pobożnie. Dzieci udzielają właściwych odpowiedzi. Ksiądz pyta: „Co jest dla Was największą radością?” Maluchy odpowiadają: „Przyjąć Pana Jezusa do swojego serca”. Obłuda aż kapie z obu stron, ale wszyscy się cieszą. Ksiądz – że jest taki świetny, dzieci – że dorwały się do mikrofonu. Jest prawie tak fajnie, jak w „Idolu” – mikrofon dla wszystkich.

W tzw. dialogowanej homilii ksiądz staje na głowie, żeby przykuć uwagę dzieci. Robi to nieomal dosłownie. Kazanie zamienia się w coś na wzór telewizyjnych talk-showów, z wszystkimi ich atrybutami. Pojawiają się różne rekwizyty: drabiny, krzesła, piłki, trampki, kwiatki… Język głoszenia słowa Bożego schodzi do poziomu nieudolnie naśladowanej gwary uczniowskiej oraz polszczyznopodobnej gwary telewizyjnej – „cool, fajnie, po prostu, ale radocha, jest świetnie, spoko” itp. W swoim życiu słyszałem kilku księży – wspaniałych gawędziarzy. Potrafili mówić tak barwnie i ciekawie, że dzieci słuchały jak zaczarowane. Nie musieli się uciekać do substytutu pseudodialogu. To bardzo trudne i nie dla każdego możliwe. Słyszałem też kilka dobrych homilii dialogowanych. Zawsze jednak miałem wątpliwość, czy robienie show, w jaki się zmienia taka homilia, licuje z powagą miejsca. Natomiast większość dialogowanych homilii nie przenosi żadnej treści, bo słuchacze nie na niej się skupiają, lecz na tym, że jest zabawnie.

Homilia dialogowana jest formą dla mistrzów kaznodziejstwa – wymaga genialnego zrozumienia dziecięcej mentalności oraz błyskawicznej reakcji. Jest dużo trudniejsza od gawędy prowadzonej od pulpitu, a tylko pozornie – dla dyletantów – łatwa. Na improwizację ważą się tylko najlepsi muzycy albo zupełni profani, którzy nie słyszą, że fałszują.

We Mszy infantylnej, tak jak w normalnej Mszy, kazanie poprzedzają czytania. Któż u licha wpadł na pomysł, że „aktywny udział dzieci w liturgii” oznacza dopuszczanie ledwo sylabizujących maluchów do funkcji lektorów? Przepisy liturgiczne wyraźnie stwierdzają, że czytania może wykonywać przygotowany lektor. Istnieją kursy lektorskie, których zaliczenie nie jest wcale łatwe. Na wszystkich innych Mszach czytania sprawuje lektor albo ksiądz. I oto nagle na jednej z Mszy niedzielnych do czytań podchodzi np. dziesięciolatek. Niesłychanie rzadko się zdarza, żeby czytał dobrze, a praktycznie nigdy – żeby umiał zinterpretować tekst. Trudno od malucha wymagać zrozumienia słów któregoś z listów św. Pawła, nad którym łamią sobie głowę przemądrzy bibliści. A bez zrozumienia nie ma dobrego czytania – jest odtwarzanie zapisu literowego.

Dopuszczanie dzieci do pełnienia funkcji lektora ma jeszcze jeden aspekt antypedagogiczny – obniża rangę słowa Bożego. Jeśli dziecko może coś robić, to często znaczy to, że dana czynność jest łatwa i mało ważna. Ile razy słyszymy: „nie ruszaj tego, to tata zrobi”, „za mały jesteś”. Dziecko marzy o tym, żeby dorosnąć do zaszczytu np. prowadzenia samochodu. A tu proszę: ciach-mach i zabiera się za jedną z funkcji liturgicznych.

Po kazaniu następuje modlitwa powszechna, czyli, zazwyczaj, następna katastrofa. Spotykamy dwie jej formy: „modlitwa spontaniczna” i odczytywana przez dzieci. W czasie modlitwy spontanicznej ksiądz biega po kościele, podsuwając mikrofon kolejnym orantom pchającym się jedno przez drugiego. I słyszymy: „módlmy się za marynarzy, żeby im morze nie wyschło”, „módlmy się za Matkę Boską”, „módlmy się za chorych” (o co?). Kreatorzy Mszy infantylnej sądzą prawdopodobnie, że taka spontaniczna modlitwa będzie autentycznym produktem dziecięcych serduszek. Niestety, nie wzięli pod uwagę, że wbrew obiegowym opiniom, dzieci uwielbiają naśladować i trzymać się konwencji.

Radośnie, czyli głośno i fałszywie

Osobnym rozdziałem, zresztą dotyczącym nie tylko Mszy infantylnej, są śpiewy. Wprowadzanie kopii angielskojęzycznych śpiewów do polskich kościołów to nieporozumienie piramidalne, a właściwie piramida nieporozumień.

Po pierwsze – rytm. Zaśpiewy te często są zbudowane na bluesowych, soulowych czy rockowych schematach. W Polsce takiej rytmizacji nie czujemy. Śpiewamy po słowiańsku, akcentując nieparzyste ćwierćnuty taktu na cztery czwarte. Skutek? Ginie pulsacja, napięcie, które jest głównym urokiem czarnego śpiewu dla Pana. Nawet całkiem dobrze grające kościelne zespoliki gitarowe z reguły dostają zadyszki, nieświadomie próbując zastąpić brak feelingu – tempem. Żeby było ostro i radośnie.

Po drugie – słowa. Angielski charakteryzuje się dużą liczbą słów jedno- i dwusylabowych. Słuchałem kiedyś benedyktynów z angielskiego opactwa niesłychanie starających się śpiewać w swoim języku chorał gregoriański. To nie płynie – rwie się. Trzeba rozciągać w niezliczone melizmy jedną biedną samogłoskę, bo innych nie ma! Gregoriana po polsku – płynie. Za to bardzo trudno dobrać słowa do popowych i soulowych rytmów. Stąd kończenie wersów często zupełnie nie pasującymi krótkimi słówkami, żeby rytm ratować: „szare dni – smutno ci”, „za Twój dar – życia czar”, „ślady Twych stóp – pusty grób” itd. itp.. Ratunku!

Po trzecie – wykonanie. Te rytmy wymagają innego instrumentarium, na organach nie da się ich dobrze zagrać, a poziom gitarzystów kościelnych często woła o pomstę do nieba. Organista jest zwykle mimo wszystko profesjonalistą, natomiast tzw. młodzież z gitarami – to amatorzy. Jeżeli już tego rodzaju muzyka ma być wykonywana – to proszę bardzo. Wielu gitarzystów nie ma pracy, nawet grania do kotleta. Można ich zatrudnić w kościołach. Panu Bogu można śpiewać w różnych rytmach i stylach, ale należy to robić dobrze – nie wprowadzajmy do świątyń kociej muzyki.Wszystkie te uwagi w szczególny sposób dotyczą śpiewania na Mszach dla dzieci. Dodatkową trudnością jest brak pieśni liturgicznych z melodią i słownictwem zrozumiałym dla maluchów. Piosenki „Arki Noego”, choć świetne, zupełnie do liturgii nie pasują. Używa się różnych śpiewów wielbiących, które pochodzą głównie z Odnowy w Duchu Świętym. Te często polegają na wielokrotnym powtarzaniu jednego lub kilku zdań, więc są pozornie łatwe. Pozornie, bo na spotkaniach modlitewnych taki jeden krótki tekst powtarzany jest wiele, wiele razy w różny sposób, a nie po prostu trzy razy. Jest to bardzo osobista, choć wykonywana w grupie, modlitwa i powtórzenia nadają coraz mocniejszy wyraz wyśpiewywanym słowom – tak jak wtedy, gdy ktoś przepełniony wdzięcznością powtarza: dziękuję, dziękuję, dziękuję… Taka sama formuła podziękowania nie miałaby zupełnie sensu, gdybyśmy kazali dziecku dziękować w taki sposób komuś w normalnym życiu. Co innego płynące z serca powtórzenia, wyrażające przepełniającą człowieka wdzięczność, a co innego wyrecytowane kilka razy te same słowa.

Ponadto język fragmentów Pisma Świętego, na którym te pieśni najczęściej bazują, nie zawsze jest zrozumiały nawet dla dorosłych. Czy dziecko rozumie, co znaczą choćby tak pozornie proste słowa jak: „Jezus Chrystus jest Panem”? Jeśli już musi istnieć Msza święta dla dzieci, trzeba podjąć wielki wysiłek tworzenia liturgicznych pieśni bliskich dzieciom. Śpiewanie na Mszy „a gu gu, a gu gu” jest co najmniej żałosne, a właściwie graniczy ze świętokradztwem. Szczególnie, że zdarzają się tacy świeccy i duchowni animatorzy, którzy, aby jeszcze bardziej ożywić Mszę, wprost zachęcają: „głośniej” (dzieci które dotąd tylko fałszowały, teraz się drą), „wszyscy klaszczemy” (pozbawiony rytmu łomot w całym kościele), „a teraz skaczemy” (kościół zamienia się w salę gimnastyczną).

Skutki i konsekwencje

Chciałbym być dobrze zrozumiany – prowadzenie i organizacja wzmiankowanego typu aktywności liturgicznej jest wielkim wysiłkiem. Ten wysiłek i zaangażowanie trzeba docenić. Nie wszystkie błędy i wykrzywienia są nieuniknione, nie wszystkie pojawiają się w każdej parafii. Zdarzają się świetne dialogowane kazania, znakomite pieśni, dobrze prowadzona modlitwa powszechna. Niemniej jednak uważam – i chyba podałem na to wystarczające argumenty – że sama formuła Mszy świętej dla dzieci jest chybiona, bo wymusza, niezależnie od dobrej woli jej protagonistów, większość opisanych wykrzywień. Zgromadzenie dzieci w jednej grupie musi być opanowane albo siłą, albo zewnętrzną powierzchowną atrakcyjnością tego, co się dzieje przy ołtarzu.Formuła Mszy dla dzieci wymusza na celebransach, wyjąwszy osoby wyjątkowo uzdolnione, robienie widowiska. Jeden na tysiąc potrafi zachować powagę Ofiary Chrystusa i jednocześnie przyciągnąć uwagę zgromadzonego przed ołtarzem tłumku dzieci. Musi więc dziać się show, bo inaczej panuje rozgardiasz. Przyznaję, że zmuszony do prowadzenia takiej Mszy, sam stawałem się showmanem, bo nie widziałem innego wyjścia. Księża, robiąc to wszystko, utyskują potem, że dzieci są niewychowane, że gadają na Mszy, że biegają po kościele. A kto je uczy skupienia, powagi, szacunku do świętości Eucharystii i kościoła? Wychowuje się praktyką zachowań, a nie sporadycznymi napomnieniami. Sami więc jesteśmy winni demoralizacji, na którą narzekamy, choć nikt nie jest świadomy winy. Z tych dzieci wyrosło już sporo dorosłych, którzy w kościele nierzadko zachowują się jak w supermarkecie.Nie jest łatwo także uniknąć pokusy upraszczania, aby zapobiec znudzeniu dzieci. Na skutek uproszczeń i przeróbek nie uczą się one uczestnictwa w katolickiej liturgii, lecz w jej zbanalizowanej, okaleczonej wersji.Pomysł osobnych Mszy dla dzieci i – dodajmy – osobnych Mszy dla młodzieży ma jeszcze jeden negatywny skutek – Kościół włącza się w ten sposób w nurty współczesnej kultury, która, podkreślając różnice pokoleniowe, rozbija więzi rodzinne. Udział we Mszy świętej nie jest już wspólnym doświadczeniem rodziny. Nawet jeśli rodzice idą na tę samą godzinę, to stoją gdzieś z daleka. Dzieci sobie, młodzież sobie, dorośli sobie. Osobno się bawią, osobno pracują, osobno się modlą. W dalszej perspektywie może to być groźne.

Wyjście z błędnego koła

Przekonanie, że sam pomysł specjalnej Mszy świętej dla dzieci jest chybiony, wzbudził we mnie, gdy jeszcze byłem w seminarium, znany duszpasterz ks. Wojciech Drozdowicz. Późniejszy twórca telewizyjnego programu „Ziarno” był wtedy wikariuszem w parafii łowickiej kolegiaty. Wojtek jest geniuszem kontaktu z dziećmi. Prowadzenie „Mszy infantylnej” to dla niego fraszka. Jednak zamiast łatwej satysfakcji z zachwytu wszystkich uczestników, właśnie on mozolnie pracował nad zbudowaniem koncepcji Mszy, która, będąc przystępna dla dzieci, uniknie wymienionych wyżej negatywnych konsekwencji. Wynik tej pracy jest oczywisty jak jajko Kolumba: nie Msza święta dla dzieci, ale Msza święta dla rodzin! Co to znaczy? Odpowiedź niby banalna, a zmieniająca wszystko. Rodziny razem przychodzą na Mszę świętą i razem w niej uczestniczą. Nikt nie zagania dzieci pod ołtarz. Skutki? Nie trzeba organizować grup policyjnego nadzoru nad zachowaniem dzieci. One same nie mają pokusy gadania i rozrabiania, bo jedno nie pobudza drugiego, a obok są rodzice. Nie trzeba się wygłupiać przy ołtarzu, żeby przyciągnąć uwagę tłumu maluchów przed ołtarzem. Nie trzeba upraszczać liturgii – dzieci widzą, jak w niej uczestniczą dorośli, i od nich się uczą przeżywania liturgii. Nie bez znaczenia jest także fakt, że bliskość dzieci mobilizuje również samych rodziców do głębszego uczestnictwa w liturgii – który tatuś pozwoli sobie na drzemkę w czasie kazania, gdy dziecko patrzy?

Czytań mszalnych nie wykonują dzieci, ale ojcowie. Ojciec, jako głowa domowego Kościoła, spełnia quasi-kapłańską funkcję, podkreślając swoim udziałem jej wagę. Homilia jest głoszona nie tylko do samych dzieci, ale także do dorosłych, którzy przecież też uczestniczą we Mszy. Dobrze, gdy zasugeruje się w niej jakieś – wynikające z uczestnictwa w liturgii – zadanie dla całej rodziny. Pomysłów może być wiele – najprostszy to prośba, aby rodzice choćby przy niedzielnym wspólnym obiedzie wyjaśnili dzieciom jakiś fragment czytań lub kazania. Czasami takie liturgiczne zadanie zmusza rodziców do przeprowadzenia gruntownego, a szybkiego studium, aby się przed latoroślami nie skompromitować.

Dzieci uczestniczące obecnie w „normalnych”, ale porządnie sprawowanych Mszach świętych, lepiej uczą się liturgii niż te, które stoją przy ołtarzu na Mszach infantylnych. Dziecko jest nastawione na uczenie się od dorosłych. Podpatruje i naśladuje zachowanie rodziców, z czasem coraz lepiej pojmując, o co chodzi w zewnętrznie przyjmowanym rytuale. Zresztą ten proces wzrastania w pojmowaniu dotyczy ludzi w każdym wieku. Msza zawsze pozostaje Misterium, Tajemnicą w sensie ścisłym, której nigdy nie da się w pełni pojąć. Dlatego tragicznym błędem wydaje mi się „upraszczanie” i „przybliżanie” Mszy świętej przez sprymityzowany sposób jej celebrowania, także dorosłym ludziom. To my mamy dorastać do Mszy świętej, a nie Msza – Ofiara Chrystusa – dostosowywać się do naszego poziomu.

Formuła Mszy świętej dla rodzin jest na tyle szeroka, że może zawrzeć w sobie wiele pomysłów duszpasterskich wykorzystywanych we Mszy dla dzieci, a także pomieścić inne, w tej ostatniej niemożliwe do zrealizowania. A co najważniejsze – jest wolna od genetycznych wad „Mszy świętej infantylnej”.

Categories: Blogi
Ks. Jacek Dunin-Borkowski:
Related Post