Udostępnij ten artykuł
Jak człowiek odpowiednio dużo czasu spędzi przed Bogiem na siedząco, stojąco, na głowie, z nogą na nogę, z rękami w kieszeniach etc., to przyjdzie i taki czas, że zupełnie naturalnie krzyżem się położy.
Ważne jednak, by naprawdę był to czas przed Bogiem i dla Boga. Wypowiedź Ojca Badeniego z mojego poprzedniego wpisu kryje pewną istotnie rostrzygającą o całości subtelność: Bóg podchodzi do człowieka nie zważając na to, jaką ten akurat przybiera pozycję ciała czy jakich używa słów. Ale człowiek do Boga podejść, przylgnąć na siedząco nie zdoła.
Dlatego i ja jestem wdzięczna za słowa duszpasterza o wolności i naturalności w relacjach z Bogiem. Gdybym, jako wtórny poganin, od początku musiała leżeć krzyżem, to prawdopodobnie pochłonięta osobistym odczuciem idiotyzmu sytuacji nie dostrzegłabym nie tylko cichego i pokornego Chrystusa, ale nawet ognistego rydwanu ani eskadry pikujących aniołów. Jeśli czeka się na przyjście Pana, szkoda skupiać się na czymś innym niż to przyjście i sam Pan. Ale jak już Pan przyjdzie, jak człowiek zaczyna cokolwiek kojarzyć, kim On jest i jaki jest… Wówczas człowiek ma dość tego siedzenia i czekania na przyjście, sam pragnie wyjść naprzeciw, podejść bliżej. Zaczyna kombinować i jakoś tak to się składa, że od wieków ludzkość kombinuje w tę samą stronę – schodzi coraz niżej. A to na kolana, a to na twarz, a to sypie głowę popiołem, a to głodzi się. Nuda i ciemnogród. Nic nowego. W porównaniu z postępem i osiągnięciami cywilizacji – idiotyczne coraz bardziej.
Mamy w Kościele piewców normalności dla niej samej. Zwolenników wyłącznej teorii, że cokolwiek by się nie działo, Bóg i tak do nas przyjdzie – bo Mu zależy, bo w pewnym sensie taki mus wewnętrzny ma. Bo jest otwarty na ludzi. Nie drobiazgowy, lecz bezdenna wyrozumiałość. A jak Mu kończy się wyrozumiałość, to jest jeszcze miłosierdzie. I te starotestamentowe opowieści – które w większości są mitami, wiecie Państwo, takimi symbolicznymi przykładami, a nie dosłowną historią, jak kiedyś prości ludzie sądzili – o Bogu, który każe zasłaniać twarz, zdejmować sandały, który oślepia, ogłusza i zamienia w słup soli, to również zamierzchła przeszłość. Bo dziś Bóg jest nowoczesny, cywilizowany. I jak np. masz czas na skupienie tylko w toalecie, to On nie ma nic przeciwko. Woli tam niż w ogóle.
Tak. Generalnie to pewnie prawda. Bóg jest nieogarniony w swej wielkości. Bóg jest Bogiem i żadna postawa ani słowo tego nie zmieni. Za to my możemy być lub nie świętymi. Tymi, którzy nie tylko czekali aż dostaną, ale sami ruszyli tyłek i poszli. I wzięli. I w zamian dali siebie. Otworzyli się na Boga.
Ojciec Badeni mówi, że dostać można zupełnie za darmo. Po prostu. Tylko dlatego, że się potrzebuje. Bardzo nieśmiało wspomina o tym, jak wiele trzeba przezwyciężyć, a nawet przecierpieć, by u progu setki osiągnąć ten luz, który nas w Ojcu Badenim zachwyca. Raz – to pewnie trudno mówić. Dwa – jeszcze trudniej słuchać. Może to dobrze. Niech Ojciec Badeni wyprowadza nas z Egiptu. A jak już wyprowadzi odpowiednio daleko, Bóg nas sam przegoni po stosownych ścieżkach. Ku rozczarowaniu tych, którzy stopami od pedikiurzystki starają się wskoczyć w schodzone sandały świętych.