Udostępnij ten artykuł
Jeśli procesja Bożego Ciała nie będzie obrazem Kościoła, portretem Jego Mistycznego Ciała, to przerodzi się w manifestację siły pod pretekstem Bożego Ciała; okaże się wówczas, że z subtelności wiary i z prawdy o Eucharystii niewiele zrozumieliśmy.
To oczywiste, że ze świętem i z procesją Bożego Ciała mamy różnorakie skojarzenia. Dla niektórych to błogie wspomnienie dzieciństwa, wzruszająca reminiscencja z przeszłości, kiedy wszystko wydawało się sielankowe: pierwszokomunijne stroje, religijność prosta i pozbawiona wątpliwości, sypanie kwiatów przed Najświętszym Sakramentem itd. Bywają tacy, którzy w momentach zwątpienia lub kryzysu wiary, miotani falami sceptycyzmu, szukają takiej właśnie bezpiecznej przystani. Z niemałym trudem starają się wcisnąć w pierwszokomunijny garnitur czy sukienkę. Notabene najczęściej z mizernym skutkiem i nie z powodu korpulentnych kształtów, lecz z braku troski o rozwój wiary; nie tak łatwo zatrzymać czas, by nadrobić formację, lub odwrócić przeszłość, by odzyskać dziecięcą niewinność, splamioną najczęściej różnymi, wcale nie najmądrzejszymi decyzjami.
Dla innych procesja Bożego Ciała to przede wszystkim manifestacja katolickiej siły, rodem z serii „niech nas zobaczą”, której nierzadko towarzyszy tęsknota za wielkością Kościoła; najlepiej, gdyby ci, co są nam mało przychylni, dostrzegli katolicką potęgę i nareszcie uznali, że to my nadajemy ton. Łatwo w taką perspektywę wpisać – i niestety też wypaczyć – magisterium biskupów, którzy tego dnia mówią „jednym głosem”, najczęściej komentując palące sprawy społeczne. Nie, żadną miarą nie chcę powiedzieć, że nasi biskupi mają milczeć; wręcz przeciwnie, uważam, że na tematy społeczne powinni się wypowiadać częściej i to właśnie „jednym głosem”, niekoniecznie jednak pod pretekstem Bożego Ciała i nie za wszelką cenę w kontekście liturgicznym, ryzykując spłycenie teologicznej wymowy święta. Nie twierdzę też, że w demokratycznym społeczeństwie katolicy mają odgrywać rolę chłopców do bicia, biernie przyglądających się temu, jak inni organizują im świat w niekoniecznie chrześcijański sposób. Nie da się jednak codziennej formacji, żmudnej pracy nad rozwojem wiary, zastąpić wyjściem raz do roku na ulice. Byłoby to zbyt infantylne i krótkowzroczne. W rzeczy samej, jeśli święto i procesję Bożego Ciała odetniemy od teologicznego źródła – dając pierwszeństwo ważnym, ale jednak drugorzędnym argumentom – pozostanie nam piękna i mało zrozumiała katolicka tradycja, która mniej wprawnych „kościółkowo” będzie kusiła długim weekendem, najlepiej spędzonym na plaży w jakimś egzotycznym kraju.
Spacer z monstrancją?
W tym gąszczu myśli spróbujmy zatem odnaleźć to, co pierwszorzędne i źródłowe dla wiary; uchwycić właściwą perspektywę tak, by emocje czy skojarzenia nie narzuciły wyłącznej interpretacji. Nie chodzi o pełen folkloru spacer z monstrancją czy też o zawłaszczanie przestrzeni publicznej przez Kościół, odwołując się do prawa manifestowania swoich poglądów. Jak zatem procesja Bożego Ciała, która wyrosła ze średniowiecznej pobożności eucharystycznej, może być aktualna dzisiaj?
Zacznijmy od prostego spostrzeżenia, na tyle oczywistego, że często nieuświadamianego: procesja jako forma przeżywania wiary związana jest mocno z naszą mentalnością. W historii liturgii rzymskiej można przywołać wiele takich przykładów, by zacząć od procesji organizowanych w starożytności chrześcijańskiej z okazji tak zwanych mszy stacyjnych. Wyglądało to tak, że w każdy dzień Wielkiego Postu wierni wraz ze swoim biskupem gromadzili się w wyznaczonej bazylice Wiecznego Miasta, a następnie w procesji szli do innej i tam kontynuowali modlitwę. Po dziś dzień w wielu wspólnotach monastycznych czy zakonnych – zarówno męskich, jak i żeńskich – po wspólnej wieczornej modlitwie rusza się z procesją po kościele. Dla przykładu w dominikańskim krakowskim klasztorze każdego dnia „spaceruje się” ze śpiewem: od Kaplicy Różańcowej aż do grobu św. Jacka, fundatora polskich Kaznodziejów. Jest to dla braci tak naturalne jak przechodzenie od stacji do stacji podczas nabożeństwa drogi krzyżowej. Oczywiście można odprawić ją w „bezruchu”, ale instynktownie czujemy, że podczas tego nabożeństwa stanie w miejscu usztywnia nas duchowo. Jeśli komuś mało przykładów, wspomnijmy jeszcze procesje ze świecami na Ofiarowanie Pańskie (Matki Bożej Gromnicznej), Niedzielę Palmową czy procesję rezurekcyjną. Cała ta wyliczanka ma służyć temu, by uświadomić sobie, że wspólne chodzenie z jednego miejsca w drugie – jakkolwiek absurdalnie to brzmi – należy do naszej duchowości. Do przeżywania wiary potrzebujemy także ciała: pokłonów, gestów, a więc również i ruchu. Zwróćmy uwagę na to, co robią uczniowie Jezusa tuż po zmartwychwstaniu. Biegają. Najpierw chaotycznie, targani wątpliwościami, dopiero z czasem spokojniej i w sposób bardziej skoordynowany, zanosząc Ewangelię na cały świat. Nasza wiara to nie tylko intelektualny przekaz, to, co o Panu Bogu wiemy i możemy wiedzieć, lub to, co ksiądz wyłuszczył nam w mniej lub bardziej zgrabnej homilii. W takiej optyce zbędne byłyby sakramenty, a Kościół zredukowałby się szybko do klubu gadających głów, debatujących na ważne tematy i mających przekonanie o własnej wyjątkowości. Wiara potrzebuje zewnętrznego, także cielesnego wyrazu, pozostającego w harmonii z rozumem, którego nie da się i nie można zawęzić do czterech ścian kościoła.
Analogie
W takiej perspektywie łatwiej uchwycić sens procesji Bożego Ciała, która jest przedłużeniem Eucharystii i owym naturalnym wyjściem „poza”. Przedłużenie to oznacza, że nie można oddzielać procesji od celebracji mszy świętej, bez której straciłaby ona znaczenie, ryzykując, że zamieni się w manifestację pod hasłem „na barykady z Najświętszym Sakramentem”. Jak zatem właściwie połączyć mszę i procesję Bożego Ciała? Jak dobrze zrozumieć „zbitkę”, do której jesteśmy przyzwyczajeni?
W liturgii warto szukać analogii. Idąc tym tropem, przyjrzyjmy się przedmiotom, które przynosimy do poświęcenia. Oczekujemy, że ksiądz wypowie nad nimi modlitwę, pokropi je wodą święconą i… po sprawie. Tradycyjnie jednak święcenie przedmiotów odbywało się inaczej – w trakcie mszy, a konkretnie podczas modlitwy eucharystycznej, która jest błogosławieństwem i uświęceniem par excellence. Przypominają o tym ostatnie słowa kanonu rzymskiego, które dla niewprawnego ucha mogą brzmieć niczym wyrwane z kontekstu: „Przez Chrystusa, naszego Pana, przez którego, Boże, wszystkie te dobra ustawicznie stwarzasz, uświęcasz, ożywiasz, błogosławisz i nam ich udzielasz”. O jakie „wszystkie dobra” chodzi? Właśnie o te, które przynoszono na Eucharystię i kładziono w pobliżu ołtarza, by je poświęcić w trakcie modlitwy Kościoła. Nie bez powodu do dziś w Wielki Czwartek biskup może w taki sposób święcić oleje, używane następnie do szafowania sakramentu namaszczenia. Obecnie, ze względów praktycznych, poświęcenie przedmiotów ma miejsce poza mszą, warto jednak, mimo rozdzielenia dziś rytuałów, upomnieć się o ich historyczny i teologiczny związek z Eucharystią. Na marginesie warto dodać, że nie chodzi też o to, by w każdym miejscu i pod byle pretekstem organizować msze, co niestety niejednokrotnie otwiera drogę do banalizacji Eucharystii, sprawiając, że „w dobrych intencjach” schodzi ona na drugi plan. Wszystkie te dywagacje są po to, by uświadomić sobie ważność i szczególność mszy świętej, która nie jest dodatkiem do pobożności, ale jej źródłem, nie jest pośpiesznym przeczytaniem wyrazów, jakie dyktuje księdzu mszał, ale błogosławieństwem: recytacją słów Jezusa Chrystusa oraz powtarzaniem Jego gestów.
Ciało i krew
Dopiero teraz staje się jasne, skąd rodzi się pragnienie, by uświęcenie przedłużać, by wynosić je poza mury kościoła, by ogarniać nim miasta, pola uprawne, domy oraz wszystko, co otacza człowieka wierzącego. Jeśli Eucharystia nas naprawdę przemienia, to nie jest to teologiczny frazes, który powtarzamy tak długo, aż się skutecznie wyryje w pamięci, lecz rzeczywistość, którą mamy żyć. Tak rzeczywiście jest! Nie bez powodu w pewnym momencie historii mszy świętej ksiądz zaczął podnosić hostię, choć we wcześniejszych wiekach tego nie robił, co więcej, w liturgiach wschodnich nie robi tego do dzisiaj. Chodziło o to, by wszyscy mogli ją zobaczyć i „zaczerpnąć” z błogosławieństwa, jakim jest ofiara Jezusa na krzyżu. W tym miejscu warto zwrócić uwagę, że mimo wielu wieków, jakie minęły od momentu ustanowienia święta Bożego Ciała, a był to czas, gdy ksiądz, odprawiając mszę, po przeistoczeniu podnosił jedynie hostię, a nie hostię i kielich, niezmiennie dzień ten nazywamy Bożym Ciałem. A co z Krwią Pańską? Upomniał się o nią Sobór Watykański II, który zalecił, by dzień ten nazywać uroczystością Najświętszego Ciała i Krwi Chrystusa. Jak widać, nazwa ta nie zdążyła się jeszcze przebić do naszej świadomości.
Wróćmy do procesji Bożego Ciała. Po pierwsze, należy podkreślić jej wewnętrzną jedność z Eucharystią, bez której samo maszerowanie traci jakikolwiek sens i byłoby rzeczywiście manifestacją siły. Nie bez powodu, by nie stracić właściwej optyki, w trakcie procesji czytamy aż cztery urywki z Ewangelii, które w obecnej liturgii pomagają nam odnaleźć związek z celebracją eucharystyczną. Po drugie, warto zwrócić uwagę na głębokie i szczere pragnienie przedłużenia mszy świętej poza nią samą, na całe życie, tak by błogosławieństwo to objęło wszystkie jego przestrzenie. Znów, w trakcie procesji Bożego Ciała widać to najwyraźniej w tekstach modlitw i w kilkukrotnych błogosławieństwach Najświętszym Sakramentem. Do tego wszystkiego w sposób naturalny dołącza się sposób przeżywania naszej wiary, to znaczy „w wyjściu”, w procesji.
Do rodzącej się tradycji Bożego Ciała i procesjonalnego wyjścia z Najświętszym Sakramentem swoje pięć groszy dołożyli teologowie, odpowiadając na wątpliwości dotyczące tego, czym w ogóle jest sakrament Eucharystii. Położyli oni nacisk na perspektywę wiary, potrzebną do właściwego spoglądania na Eucharystię, by nie widzieć w niej jedynie pełnej pięknych symboli inscenizacji: biały opłatek to nie zwykły chleb, a msza to nie bankiet.
Owa nieoczywistość nakręciła mechanizm chętnie wykorzystywany w czasach polemik: im więcej wątpliwości, tym częściej, lepiej i bardziej dosadnie należy przypominać prawdę o Eucharystii. Znów, o ile schemat sam z siebie jest zrozumiały, o tyle jego realizację łatwo wypaczyć lub, co gorsza, zautomatyzować, inwestując bardziej w zewnętrzną manifestację, niż w zrozumienie prawd wiary. Tymczasem potrzebne jest jedno i drugie, lub inaczej, nie jest dobrze, gdy zapomina się lub świadomie przeakcentowuje tylko jeden z wymiarów.
Sakrament jedności
Na koniec tej refleksji chciałbym napisać o czymś, co sam odkryłem dopiero niedawno. Być może skupiony na aspektach historycznych lub przyćmiony gęstością tekstów liturgicznych nie zauważyłem, że procesje eucharystyczne to obraz Kościoła. Przypomniały mi o tym osiemnastowieczne kroniki pochodzące z hiszpańskich klasztorów dominikańskich, w których jasno widać, z jaką pieczołowitością przygotowywano się do procesji Bożego Ciała. Choć dziś wydawać nam się to może śmieszne, ale wówczas tarcia między dominikanami a jezuitami dotyczyły między innymi tego, który z zakonów znajdować się będzie bliżej Najświętszego Sakramentu. Oczywiście, sprawę można strywializować, zrzucając na karb politycznych przepychanek, lecz czy to na pewno dobra i właściwa interpretacja? Tak jak prawdy o Eucharystii nie da się zrozumieć bez wiary, tak i nie da się zrozumieć procesji Bożego Ciała. Powiedzmy dosadniej: jeśli procesja Bożego Ciała nie będzie obrazem Kościoła, portretem Jego Mistycznego Ciała, to przerodzi się w manifestację siły pod pretekstem Bożego Ciała. Okaże się wówczas, że z subtelności wiary i z prawdy o Eucharystii niewiele zrozumieliśmy, ryzykując niestety, że sakrament jedności Kościoła, jakim jest Eucharystia, stanie się znakiem podziału i niezgody.
Być może dlatego wciąż urzekają mnie rzymskie bazyliki, w absydach których częstym motywem jest tron przygotowany na powtórne przyjście Chrystusa (hetoimasia). Akcja zatrzymuje się na tym, co kluczowe: na Baranku i Jego tronie, adorowanym przez Kościół, w całej jego złożoności… Absydy, o których mowa, nie bez powodu jaśnieją największym blaskiem właśnie w trakcie sprawowania mszy świętej, łącząc nas z wcześniejszymi pokoleniami. W takim pryzmacie Eucharystii i procesji Bożego Ciała na wszystko inne znajdzie się właściwe miejsce…
Tekst ukazał się w miesięczniku „W drodze” w czerwcu 2017 r.